Te szalone dni 224
Andrus patetyczny


Co robi Biblioteka Narodowa? Oczywiście, gromadzi zbiory i udostępnia czytelnikom. Ale nie tylko. W swoich audytoriach prezentuje także ludzi i urządza imprezy z reguły na bardzo wysokim poziomie. Powiedzmy sobie szczerze: nie dla wszystkich. Nie chodzi tu nawet o zaproszenia, bo informacje o nich bywają w prasie. Ale nie wszystko interesuje każdego i Biblioteka celuje właśnie w gusta bardziej wysmakowane. U schyłku listopada odbył się właśnie tego rodzaju wieczór, poświęcony pięćdziesięcioleciu twórczości Marcela Noveka. Noveka widzieli wszyscy: to najbardziej charakterystyczna twarz w „Quo vadis” Kawalerowicza. Centurion, z którym lepiej nie zadzierać, bo niejednego już polożył trupem, wbił na pal, ukrzyżował, a ile niewinnych dziewic zgwałcił, o niewolnicach, mężatkach i wdowach nawet nie wspominając. Ma to wypisane w oczach i okrutnej gębie. Natomiast wcale nie ma wypisanej długiej i niezwykłej kariery pieśniarza, o najwyższym możliwym repertuarze. Czego nie śpiewał? Ciekawe, nie śpiewał szlagierów, nie szedł na łatwiznę to też w życiu nie zawsze było mu łatwo. Śpiewał za to Kochanowskiego, Villona, Staffa, Gajcego, Baczyńskiego, zresztą właściwie całą polską i francuską klasykę poetycką. A francuską dlatego, że jest niemal Belgiem i urodził się w Brugii. Można powiedzieć, że został stworzony do budowania mostów między kulturą polską i romańską. Z jednym wyjątkiem: pije a przynajmniej pił jak dwustuprocentowy Polak. Wiem, bo się przyjaźnimy od przeszło czterdziestu lat, a wtedy także ja nie byłem od macochy. Jedyny konflikt jaki z nim miałem dotyczył przepiórczych jajek. Ja gotowałem, on wolał na surowo. Jezu, ale kiedy to było? Strach i grzech nawet pomyśleć. Rocznicowy koncert Marcela składał się z poezji polskiej lecz przełożonej na język francuski - w sumie dwadzieścia utworów od Kochanowskiego po Międzyrzeckiego, Poza tym liryki lozańskie, Sęp Szarzyński, Liebert, Morsztyn, Pawlikowska, Gałczyński, Grochowiak, dużo tego. Novek musiał się solidnie napracować żeby dla tak różnych utworów znaleźć odpowiedni ton i gest. Ale też efekt był naprawdę imponujący. Było to w guście pozy andrusa czy apasza, jedna ręka w kieszeni, druga gestykuluje – trochę Brel, Aznavour, czy Yves Montand. Ale biorąc pod uwagę wysoką, metafizyczną zawartość tych utworów bywało to wręcz patetyczne, np. sławne „Snuć miłość”. I tak nasunęła mi się formuła patetycznego andrusa. Ale właściwie czy dawniej inaczej bywało? Na przykład w głośnym swego czasu koncercie „Wmurowani w pejzaż szubienic”. Marcel ma w sobie coś własnego i niepowtarzalnego. Trudno jednak uwierzyć, że ma siedemdziesiątkę, bo wszystko równie sprawne jak przed pół wiekiem. Dziwne jednak, że są tacy, którzy obierają sobie specjalizacje kulturowe tak niewdzięczne i mało intratne. Nakłady wielkie a zyski małe. Marcel sam wszystko przygotował i inscenizował, prowadził konferansjerkę w dwóch językach, no i co z tego – mrugnięcie w telewizji. Podziw grona słuchaczy, no tak. A nie lepiej to było zagrzmieć „Bujaj się Fela”, czy „Szła dzieweczka”? Grochowiak, Sęp, Iwaszkiewicz – a kto ich tam pamięta, byli, nie byli? Śpiewał przez bitą godzinę, towarzyszył mu Janusz Tylman przy fortepianie, zarazem kompozytor części melodii, Sankowska z fletem i Kwartet Wilanów. Było pięknie ale trochę smutno. Nie brakuje dzisiaj wprawdzie andrusów, ale nie patetycznych, lirycznych ani metafizycznych. Samotny Marcel we mgle.

Piotr Kuncewicz
Warszawa, 6 grudnia 2006