01. Rzecz o Szwajcarze numer jeden i o innych ubocznych sprawach

Oglądam czasem audycje telewizyjne „gra o milion“ w różnych językach i zauważam takie zjawisko, że pytania z dziedziny polityki bywają najtrudniejsze, choć proste i oczywiste, jak: kto jest obywatelem numer jeden w danym kraju, kto posiada najwyższe stanowisko, kto może podjąć taką czy inną decyzję? Gdyby w Polsce kogoś o to zapytano, kto jest Szwajcarem numer jeden, to podpowiadam: Claude Janiak – Polak i Szwajcar. I tu od razu przychodzi pierwsza sprawa uboczna, dla Claude’a Janiaka nie tak ważna, ale dla pospolitego języka polskiego istotna, bo mówi się, że ma podwójne obywatelstwo – błąd językowy, czegoś takiego nie ma, wszak nie ma podwójnego narodu polsko-szwajcarskiego, a więc ma dwa obywatelstwa, a nie jedno podwójne i z tego jest dumny, o czym donoszą media.
Claude Janiak posiada rzeczywiście najwyższe stanowisko w Konfederacji Szwajcarskiej, ale to nie jest Prezydent Konfederacji Szwajcarskiej, a Nationalratspräsident, czyli odpowiednik polskiego marszałka sejmu, izby niższej parlamentu (wybierany tylko na jeden rok). Izba wyższa to Ständerat, odpowiednik polskiego senatu, a siedmioosobowy Bundesrat to namiastka rządu, radcy związkowi, spośród których parlament wybiera raz w roku prezydenta Konfederacji Szwajcarskiej. Jest nim obecnie na rok 2005 Samuel Schmid, a na przyszły rok został wybrany (7.12) Moritz Leuenberger, choć jego kandydaturze sprzeciwiła się partia ludowa (SVP), co zadecydowało tylko o mniejszej ilości otrzymanych głosów (159 na 225 możliwych), jednak nie przesądziło sprawy. A więc, co roku mamy w Szwajcarii nowego prezydenta (też tylko na jeden rok), który pełni funkcje reprezentacyjne na zewnątrz, a wewnątrz przewodniczy obradom rządu, jednak, jak już wcześniej pisałem, rząd nie ma zbyt wiele do radzenia, bowiem w kraju demokracji bezpośredniej rzeczywista władza tkwi w gminach. Zatem, obywatelem numer jeden Szwajcarii jest przewodniczący parlamentu, a nie prezydent państwa.
Claude Janiak na stronie internetowej www.janiak.ch swój życiorys zaczyna słowami: "Urodziłem się 30 października 1948 w Bazylei jako polski obywatel". Jest członkiem partii socjaldemokratycznej (SPS), w której pełnił wcześniej wiele ważnych funkcji. Niektóre listy gratulacyjne napisane są po polsku, choć ten polski (po latach) trochę kuleje. Co istotne, to Claude Janiak żyje w partnerskim związku z mężczyzną i tu nasuwa się druga uboczna sprawa, jak wyglądałoby głosowanie w polskim parlamencie, gdyby tam ktoś zgłosił Claude’a Janiaka jako kandydata na marszałka sejmu, a przede wszystkim, czy Claude Janiak do sejmu by się dostał? Z mojej korespondencji z Claude’em Janiakiem wynika jego osąd, że aktualny rząd polski nie jest powodem do uciechy, ale poprzedni tym bardziej nie był żółtkiem z jajka.
Oj, jeszcze jedna uboczna sprawa mi przychodzi, otóż okrzyknięto by go, że jest wstrętnym „postkomunistą“. O nie, drodzy Rodacy, czegoś takiego nie ma, bowiem "postkomunizm" jest błędem lingwistycznym Polaków, z którego obcokrajowcy się śmieją, bo przecież kto kiedyś był komunistą, a teraz nim nie jest, ten może być tylko ekskomunistą, a nie "postkomunistą", bo tym mógłby być ktoś, kto kiedyś komunistą nie był, a obecnie zapałał miłością do komunizmu, a takich zdaje się nie ma, chociaż kto wie? Ponoć nawet pewna pani profesor napisała rozprawkę pt. „Postkomunizm“. Okropne słowo, nie używajcie tego, jeżeli nie chcecie być przedmiotem drwin. „Post“ to poczta, więc często mnie ludzie pytają, „czy u was w Polsce jest rzeczywiście tak dużo komunistów pracujących na poczcie?“; odpowiadam, że tak, bo przecież się nie przyznam, że moi rodacy nie radzą sobie z problemami lingwistyki. Byłoby może jeszcze kilka spraw ubocznych do dodania, ale ja piszę zawsze tylko jedną stronę. Przy drugiej "dostaję czkawki", a więc wystarczy, do następnego razu.



Zurych, 7 grudnia 2005



 

02. Rzecz o dostawaniu czkawki przy okazji innych ubocznych spraw

Ostatnią „Rzecz o Szwajcarze numer jeden…“ zakończyłem informacją, że „dostaję czkawki“, aczkolwiek nie byłem pewien, czy to jest czkawka gramatycznie poprawna. Kiedyś dzwoniłem do kolegów pisarzy, o których wiedziałem, że są polonistami i zadawałem pytania, na które nie było odpowiedzi tylko rady „ujmij to inaczej i wyrzuć to fatalne słowo“ lub coś w tym rodzaju. Ostatnio dzwonię do mojej przyjaciółki z lat szkolnych, Czesławy Łachut, bo pani doktor filologii polskiej specjalizuje się właśnie w gramatyce. Mówię Czesi, że wpisałem raz w wyszukiwarce Google „dostaję czkawki“ a raz „dostaję czkawkę“ i ilość odpowiedzi w obu wypadkach była mniej więcej jednakowa, przy czym „dostaję czkawkę“ występowało częściej w tekstach medycznych, na co Czesia „pisz jak chcesz, ale „dostaję czkawki“ przyjęło się w trakcie rozwoju języka i według moich źródeł jest bardziej poprawne“. Ale dlaczego? Jak ja to mam wytłumaczyć cudzoziemcom? Podobne pytanie zadałem kiedyś odnośnie „zabijam gwoździa“, bo spostrzegłem to w jakiejś gazecie, ale tu odpowiedź była zdecydowana, tylko „zabijam gwóźdź“ jest formą poprawną. Od tych rozważań dostaję gorączki, oj nie, bo może ja dostaję gorączkę, kiedy na stronie internetowej pewnego zaprzyjaźnionego literata widzę „wysyłam esemesa“ lub „piszę SMS-a“, ja do niego „słuchaj, przecież…“, a on „wszyscy tak mówią, więc i ja tak piszę“, to ja znów do niego „dobrze, ty będziesz do mnie wysyłał esemesa, a ja do ciebie wyślę sms“ – zgoda zapanowała między nami.
Mieszkam już dłużej za granicą niż w kraju i zagranica mnie wchłonęła na tyle, że nie umiem rozdzielić spraw ważniejszych od mniej ważnych, bo dla mnie jest wszystko ważne, ale ma to też zalety, wszak zachowałem język sprzed trzydziestu lat, a to z kolei daje mi możliwość oszczędzania czasu, bo tuż po włączeniu Polskiego Radia, często już po minucie muszę go wyłączyć, gdyż nie mogę słuchać jak gadacze mówią „poliTYka“, „gramaTYka“, „loGIka“; nie chcę słyszeć tych językowych okropności, a to samo dotyczy także Telewizji Polonia. Przecież to jest językowe kalectwo. A może tak się teraz mówi, ale ja tego nigdy nie zaakceptuję i będę mówił tak, jak mnie w domu rodzinnym nauczono, i nie będę tego słuchał.
12 grudnia 1981 roku spędziłem na weselu, a już sama data mówi, że musiało być to bardzo ważne wesele, kto wie, czy nie tak samo ważne jak owo słynne „Wesele“ Stanisława Wyspiańskiego. Atmosfera jak w filmie Andrzeja Wajdy, a i postacie zbliżone charakterami. Milczenie lub ciche rozmowy, czasem tylko zdawkowe, często szczere z pełnym zaufaniem. Pan poeta, para dziennikarzy, dyplomaci (ze stron przeciwnych), wśród nich mój przyjaciel, Andrzej Jarecki, lekarz, minister skarbu w polskim rządzie londyńskim (wyszedł z domu po papierosy i został przejechany przez auto). Przez niego poznałem kolejnego premiera, przyszli kiedyś na moje spotkanie autorskie, przez niego dowiedziałem się, że to był rząd marionetkowy (moje zdanie, nie jego), także groteskowy (równolegle było kilka rządów), to wszystko ma dzisiaj wymiar bohaterstwa, mój Boże, widzisz to, a dlaczego nie grzmisz? Było też sporo chochołów, ale sympatyczni, obojętni na to wszystko, co się wkoło działo. Wcześniej się odchudzałem, zrzuciłem 36 kilo, zjadłem trochę bigosu i musiałem wrócić do domu, jeszcze przed północą. Włączyłem radio i o dziwo zamiast wiadomości słyszałem muzykę, mówiono mi, że to była muzyka wojskowa, a dla mnie śpiewała Wanda Warska, która też na tym weselu tańczyła, więc może to była tylko senna zjawa. O pierwszej, jako żeglarz, byłem przyzwyczajony do wysłuchiwania komunikatów meteorologicznych o stanie morza, ale nie było żadnego komunikatu. Rano Teresa Scharsich zadzwoniła z informacją, że w Polsce ogłoszono stan wojenny. Mój syn Andrzej służył wtedy w wojsku. Od razu napisałem „List do syna“ (do wysłuchania w archiwum pod "Bücher"/"um unsere Würde zu wahren"), który potem śpiewałem w różnych miastach Europy, co zwracało uwagę na sprawy polskie w sposób jednoznaczny, ale co było także powodem protestów oficjalnych przedstawicieli krajów demokracji ludowej. Krystyna i Nikodem, para z berlińskiego wesela, rozwiedli się po jakimś czasie, tak samo jak rozwiodły się solidarne siły, które zmieniły w znacznym stopniu oblicze tego świata.



Zurych, 12 grudnia 2005


 
 
 

03. Rzecz o nie swoich zasługach

Wysłałem w przestrzeń internetową dwa wiersze, w których opisałem mój prywatny stosunek do dnia 28 czerwca 1956 roku. Nazajutrz napisałem jeszcze jeden wiersz, ale widzę, że, poza poetycką wymową, nie zawierają, ze względu na brak miejsca, mojego pełnego stosunku do tej sprawy, a szczególnie w obliczu ostatnich z tej okazji uroczystości, z których nic innego nie wynikało, a tylko to, że Polacy w owym 1956 roku i później niczego innego nie robili tylko z komunizmem walczyli.

Tak się złożyło, że tego dnia byłem w Oblęgorku, w dworku Henryka Sienkiewicza, a tamten dzień utkwił mi w pamięci ze względu na okoliczności, które tam nastąpiły. Otóż byłem tam na obozie wędrownym po Górach Świętokrzyskich, jednym z ciekawszych, bo śladami Sienkiewicza i Żeromskiego, z grupą uczniów liceum, które właśnie wtedy ukończyłem. Byli tam też dwaj nauczyciele tegoż liceum, Jan Majewski i Zdzisław Żyłka. W pewnym momencie Żyłka zarządził apel, a kiedy wszyscy stanęli w jednym szeregu, odczytał informację o tym, że w Poznaniu imperialiści chcą obalić władzę ludową. Dokładnie tych słów nie pamiętam, ale była to mowa zdecydowanie potępiająca te wydarzenia. Drugi nauczyciel, dziś prof. dr Jan Majewski, nie uczestniczył w tym haniebnym przedsięwzięciu.

Pojechałem na ten obóz już nie jako uczeń, ale jako młody człowiek, wolny od wszelakich innych zobowiązań w relacji „nauczyciel – uczeń”, bo chciałem zobaczyć, jak zachowuje się na co dzień człowiek, który mnie przepędził z egzaminu maturalnego, A było to tak, że wszyscy uczniowie musieli się nauczyć na pamięć przemówienia Bolesława Bieruta o roli nauczyciela w Polsce Ludowej. Jako jedyny w klasie tego nie uczyniłem, ale Zdzisław Żyłka o tym nie wiedział. Pech, na egzaminie maturalnym wyciągnąłem właśnie to pytanie. Nauczyciel zacierał ręce, zadbał też o to, aby obecny na sali wizytator z kuratorium się przybliżył, po czym powiedział „recytuj!”. Odwiedziałem mu wtedy, że nie nauczyłem się tego na pamięć. „Wyjdź!”. Ociągałem się. „Wyjdź, powiedziałem, won!”. Cóż miałem czynić? Wyszedłem. Na spotkaniu, w czasie którego ogłaszano wyniki matury, mnie nie było, bo byłem przekonany, że oblałem, ale wcześniej zaliczyłem pisemne egzaminy z polskiego i matematyki, i zostałem zwolniony z egzaminów ustnych z tych przedmiotów. Okazało się, że maturę otrzymałem, to podkreślam, otrzymałem, a nie zdałem, dzięki Ludwikowi Toporowskiemu, wychowawcy mojej klasy, który wcześniej z rozpędu, wypełniając rubryki w dzienniku lekcyjnym (bodajże była to przedostatnia rubryka, a może ostatnia), wpisywał ciurkiem z góry na dół: ZMP ZMP ZMP... ...przy moim nazwisku także, ale potem, po mojej interwencji, musiał to skreślić. Maturę pisemną zdawaliśmy w mundurach zetempowskich (zielona koszula, czerwony krawat). Ponieważ takowego stroju nie miałem, więc pożyczyłem od Ewalda Wierzby, który był mniejszy ode mnie, a że był wychowankiem domu dziecka, więc miał takich mundurków wiele. Niestety, całe szczęście, że już pod koniec egzaminu, ta koszula na mnie pękła, odsłaniając całe plecy. Dla jednych to była atrakcja, dla drugich niesamowity skandal. W tym miejscu muszę koniecznie dodać, całkiem szczerze, że ja też bym się do ZMP zapisał, gdyby mi rodzice pozwolili, a właściwie mój dziadek Andrzej Bednarski, który był dla mnie wielkim autorytetem. Dlatego ten fakt, że byłem w klasie jedynym niezetempowcem, nie czyni ze mnie bohatera, bo ja chciałem należeć do ZMP, choćby z powodu koleżeńskiej solidarności, albo nawet z przekory.

Wracam do Oblęgorka. Nie przypominam sobie w jaki sposób zdobyłem zaufanie Henryka Józefa Sienkiewicza, nie wiem dlaczego, nazywanego przeze mnie Janem. Tylko ze mną rozmawiał, a że przypominał mi w rozmowie mojego dziadka, więc tematy były takie same. W pewnym momencie wróciłem do buntu poznańskiego i wtedy gospodarz zaczął się dziwnie zachowywać, ciągle powtarzał „niech pan mówi ciszej”. Rozglądał się wkoło, chociaż nikogo nie było w pobliżu. Zapytałem go, czy nie można by czegoś zrobić, na przykład jakiegoś choćby drobnego gestu poparcia albo pomocy. Odpowiedział stanowczo „nie!” i rozmowę zakończył.

Liceum, do którego chodziłem, miało ciekawych nauczycieli, ale w pojęciu i wyobraźni uczniów wszyscy byli zwolennikam nowego ustroju, nie nazywanego wtedy w żadnym wypadku ustrojem komunistycznym. Gdyby ktoś wtedy powiedział do kogoś „ty komunisto”, to byłaby olbrzymia obelga. Mówię o układach towarzyskich i sytuacjach publicznych. Pewnie gdzieś tam towarzysze się zbierali i po cichu sobie mówili, że „komunizm zwycięży”, ale nie były to zjawiska publiczne, raczej owiane tajemnicą. Potem przyszedł Październik, ale to już całkiem inna sprawa, chociaż się łączy z poprzednią, bo to był cały ciąg zdarzeń.

Zatelefonowałem dziś do Jana Majewskiego i mówię, że to właśnie pięćdziesiąt lat minęło wczoraj od pobytu w Oblęgorku, a on, bardzo ucieszony, mówił: „Pamiętam, przecież pan rysował przebieg tej wędrówki w naszej obozowej kronice i wie pan, potem był jakiś konkurs i ja wysłałem tę kronikę, i pierwszą nagrodę dostałem...” (wymienił co to była za nagroda, ale nie pamiętam). „Czy tę kronikę panu zwrócono?”- spytałem. „Nie!”. Obiecał, że będzie szukał, a jak znajdzie, to da mi znać. Ten epizod jest ważny tylko dla mnie, bo przecież to właśnie ja rysowałem wtedy ten Oblęgorek.

A teraz powód, dla którego ten dzień wspominam. Otóż odniosłem wrażenie, że w czasie rocznicowych uroczystości w Poznaniu, 28 czerwca 2006 roku, mniej ważni byli uczestnicy tamtego buntu, o czym świadczy choćby taki fakt, że w powitalnych słowach zostali wymienieni na samym końcu, ale ważnością błyszczeli organizatorzy tej imprezy i jej goście honorowi. Brakowało całkowicie skromności i powagi tej chwili, a było to widowisko raczej operetkowe, zorganizowane tylko na pokaz.

Przypuszczam, a nawet jestem pewien, że takich szkół jak moja było w Polsce więcej, których absolwenci budowali potem socjalizm. To był rzeczywiście cały zbałamucony naród, albo gawiedź, czyli masa, która od czasu do czasu wybucha całkiem bezwiednie. Tak, naród może być także gawiedzią, o czym zapominają współcześni hiperpatrioci. W tym miejscu aż się prosi przytoczyć wypowiedź Andrzeja Szczypiorskiego z mojej książki „Polski czyściec”.

„My wszyscy jesteśmy jakoś obciążeni tą przeszłością, wszyscy żyliśmy pewnymi złudzeniami, jedni dłużej, inni krócej. Nie ulega żadnej wątpliwości, że polskie środowisko intelektualne w latach 1949 – 1955 bardzo wiele zawiniło wobec narodu, bo to była w gruncie rzeczy jedyna grupa społeczna, która wtedy władzę stalinowską żarliwie popierała.”

„Olbrzymia większość środowisk intelektualnych zbłaźniła się, mówiąc najłagodniej, współpracą ze stalinizmem, czyli, tak jak słusznie Pan powiedział, myśmy się wszyscy upaprali w tym śmietniku.”

„I teraz, na to ja odpowiadam: a gdzież był ten ruch oporu i gdzież była ta walka z tym rządem w Polsce komunistycznej? Prawie że tego nie było. Oczywiście, było przez kilka pierwszych lat. Potem to zostało stłumione, stłamszone, ludzie poszli do więzień...”

Wyręczyłem się Andrzejem Szczypiorskim, ale treści tych trzech cytatów nie można zaprzeczyć. A potem... kto wybierał Kwaśniewskiego i kto mianował go w ankietach najbardziej popularnym człowiekiem w Polsce. Kto?... To jeszcze nie koniec przygody tego narodu, który, kiedy zamienia się w gawiedź, staje się bardzo niebezpieczny. Tak ma się rzecz z udziałem Polski w brudnej wojnie w Iraku i tak będzie jeszcze niejednokrotnie w czasie kolejnych wyborów „raz tak, a raz siak, jak wygodniej, a nie jak rozsądniej”. Komentarze w czasie wspomnianej uroczystości były żenujące, a potem panienki w oknach telewizyjnych mówiły o czymś, czego nie tylko nie czuły, ale przede wszystkim nie rozumiały. Ciekawe, przypadek czy zamiar, że wszyscy uczestnicy poznańskiego buntu byli szczerzy i w wywiadach mówili, że znaleźli się tam przypadkowo, nawet przedwojenny działacz komunistyczny.

Los mnie obdarzył tamtą wizytą w Oblęgorku, właśnie w tamtym dniu, 28 czerwca 1956 roku, bo sploty późniejszych, także wcześniejszych okoliczności o charakterze politycznym, łączyły się zawsze w jeden supełek, a był to Oblęgorek.




Zurych, 29 czerwca 2006



 
 

04. Rzecz pod hasłem "Mów do mnie jeszcze"

Napisałem kiedyś kilka listów do polityków pełniących najważniejsze funkcje, czyli do prezydentów państw i odpowiedzi były zawsze podpisywane przez adresatów osobiście, co widać na stronach moich książek, poza jedynym wyjątkiem: otóż odpowiedź na list do prezydenta Kaczyńskiego napisała i podpisała jego osobista sekretarka. Teraz, po nowych wyborach, mógłbym ten sam list, z drobnymi redakcyjnymi zmianami, wysłać do nowego premiera, ale tego nie uczynię, bo urzęduje jeszcze przecież adresat poprzedniego listu, więc nie wypada, ale nie kryję, że chciałbym tę treść przekazać dalej, bo jest wciąż aktualna. Otóż, jeśli w Polsce nie zamieni się systemu tak zwanej demokracji na system demokracji bezpośredniej, to będą się powtarzać krwiopijcze wzajemne ataki formacji politycznych, a rezultat będzie zawsze taki, jaki jest obecnie. To dotyczy także demokracji zachodnich, które nie radzą sobie z rządzeniem. Szwajcarzy byli kiedyś biedni. W słownikach polskich do dziś słowo „szwajcar” z małej litery znaczy to samo, co sługa lub kamerdyner. W moich rodzinnych kręgach przed wojną także sługami byli Szwajcarzy. Z tego biednego kraju powstała potęga finansowa, najbogatsze państwo świata, licząc zamożność obywateli. Tego dokonał system demokracji bezpośredniej, to znaczy, że wszyscy obywatele czują się współwłaścicielami swojego państwa i biorą bezpośredni udział w rządzeniu. Bez udziału społeczeństwa nie zapada żadna ważna decyzja. Najistotniejszym organem państwowym jest gmina, która np. może określać wysokość podatku i przyznawać obcokrajowcom obywatelstwo. W tym samym dniu, co w Polsce, odbyły się wybory w Szwajcarii. Wygrała partia SVP, ludowa i skrajnie prawicowa, ale to nie będzie miało żadnego wpływu na rząd, w którym będą zasiadać te same osoby, lub inne, wybrane przez parlament, ale w takiej samej proporcji dla poszczególnych partii (2+2+2+1). Siedmioosobowy Bundesrat (rząd) mógłby właściwie nie istnieć, bowiem społeczeństwo jest w zupełności samorządne, bez centralistycznych zobowiązań. Wykupiłem przed laty cały nakład książki „Szwajcarski fenomen” i wysłałem do Sejmu dla wszystkich posłów. Bez efektu. W tej książce, której autorem jest Arthur Baur, jest wszystko, co o Szwajcarii wiedzieć powinien każdy Polak. Książka, choć była napisana w 1978 roku, nie przestała być aktualna, bo w Szwajcarii organizm państwowy jest stały. Nakład jest wyczerpany, ale mam jeszcze w zapasie kilka egzemplarzy. Chętnie przekazałbym je członkom rządu, bo warto wiedzieć, co czynić i jak czynić, aby ludzie zaczęli żyć w godnych warunkach. Sprawa organizacji państwa w Szwajcarii jest tak prosta, że aż trudno w nią uwierzyć, lecz dla Polaków pewnie nie do przyjęcia, bo 90% urzędników musiałoby stracić pracę. Pewne sytuacje w Polsce wynikają z mentalności. Widzę zjawiska, które się powtarzają: najpierw wyborcze obiecanki, a potem zmiana frontu, np. jednym z tematów reklamy wyborczej było wycofanie wojsk polskich z Iraku, a teraz – kilka dni po wyborach kandydat na ministra mówi, że tak szybko to my z Iraku nie wyjdziemy. Amerykanie przegrali w Korei, w Wietnamie, w Somalii i tam przegrają. Dla Polaków, ich wiernych knechtów, zostaną tylko straty i plamy na honorze. Jeszcze w tym milenium nie byłem w Polsce, bo napisałem i powiedziałem w audycji radiowej kiedyś, że dokąd polscy żołnierze będą w Iraku, dotąd ja do Polski nie pojadę. I dotrzymuję słowa. Dajcie mi wreszcie, do cholery, możliwość odwiedzenia mojej Ojczyzny! „Mów do mnie jeszcze” – Pisz do mnie jeszcze.




Zurych, 25 października 2007