Te szalone dni 220
W sprawie tortur


Czytałem w dzieciństwie pewną przygodową powieść korsarską, autora i tytułu nie pamiętam. W każdym razie nie Stevenson i raczej nie Ballantine. Otóż jest tam scena tortur: zbuntowani marynarze biją jednego oficera aż do śmierci, a drugiemu odcinają powieki i wystawiają na tropikalne słońce. Ta scena śni mi się w koszmarach aż do dzisiaj, może i jej zawdzięczam zainteresowanie problemem tortur. Bo my, ludzie lubimy tortury – niegdyś z upodobaniem oglądaliśmy je na szafotach, teraz cenimy sobie stosowne sceny filmowe. Żeby doznać „litości i trwogi” Stagiryty? Śmiem wątpić, po prostu jesteśmy infantylnie okrutni, jak nasze wspaniałe dzieci, aniołki niewinne. I bardzo trudno z tego wyrosnąć, większości nie udaje się to nigdy. Człowiek to w głębi serca mroczny sadysta z gębą pełną frazesów, zawsze wiercący się niespokojnie w cuglach prawa. Ale – dodajmy sprawiedliwie – to właśnie on sam to prawo stworzył. W świętym przerażeniu, zapewne. Znakomity polski filozof chrześcijański, Marian Zdziechowski, rektor Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, prześledził kiedyś wątek okrucieństwa w dziejach. Pisał o chińskich torturach, o torturach perskich polegających na przykład na dokładnym porozbijaniu wszystkich kości i uformowaniu z ciała pakietu, na którym musiała opierać głowę żona skazańca. Nazywało się to „poduszka”. Opisywał tortury Łopalewski w „Brzemieniu pustego morza” i Waldemar Łysiak we „Flecie z mandragory” i wielu, wielu innych.
Sadyzm niejako bezinteresowny to jedna sprawa. Ale co sądzić o torturach jako sposobie wydobycia z kogoś informacji? Bardzo łatwo przesądzić sprawę w te czy we wte. Ale jeśli czyjeś cierpienie ma zapobiec jeszcze większemu cierpieniu innych, to stajemy się nieomal bezradni. To jest problemat typu kogo lepiej zabić – tatę czy mamę? Najwyraźniej problem został źle postawiony. Czy może być wolność dla wrogów wolności? Nie uciekniemy od tego paradoksu konformistyczną formułą „to zależy”, Od czego i od kogo? Powiedzmy sobie szczerze: od tego, czy to właśnie nam coś grozi i od tego kogo mamy torturować. No, bo jeśli to ma być ktoś inny, czarny albo czerwony, no, no to z trudem i stękaniem pewnie na to przystaniemy, zastrzegając się oczywiście, że sytuacja wyjątkowa, że ojczyzna, że to, że tamto, wyższa, panie dzieju, konieczność. Przerabialiśmy to miliardy razy, cała ludzka historia, to jedna wielka rzeźnia.
To są skutki założenia, że najwyższą wartością jest życie. Przetrwanie gatunku „człowiek”, „naszej” rodziny, narodu – także przede wszystkim „naszego” et cetera. To dogmat i aksjomat niepodważalny. Powiem teraz herezję, bo w istocie jestem heretykiem – a co, jeżeli nie? Jeśli odpuścimy sobie własne najświętsze bezpieczeństwo, ukochany naród i kraj, a nawet całą ludzkość? Jeśli zostanie tylko niebo gwiaździste i prawo moralne? Nie wiem co będzie ale nierozwiązywalny paradoks zniknie. Cel jest tyle samo wart, co realizujące go środki. Ani więcej, ani mniej.
Odmawiam więc stosowania tortur w imię swojej godności, w imię Transcendencji, tak jak ją rozumiem, niezależnie od tego, czy realnie istnieje, w imię honoru istoty myślącej. Tak jak odmawiam akceptacji dla kary śmierci, akceptacji jałowego cierpienia, akceptacji kar pozagrobowych, akceptacji czyjegokolwiek poniżenia. Nauczył mnie tego Tołstoj i Sartre, Kant i Montaigne, Voltaire i Budda, cała szczytna tradycja człowieczeństwa, której i ja jestem znikomym pyłkiem.
Nie jestem optymistą: człowiek nadal zostanie bestią. Nie jestem pesymistą: bestia stanie się Bogiem.

Piotr Kuncewicz
Warszawa, 28 października 2006