Te szalone media
Tydzień ze Skorupskim


Nie wyjeżdżałem z Polski od dziesięciu lat. Początkowo nie miałem za co, a potem i zdrowie zawaliło się z trzaskiem. Toteż z niejaką trwogą przyjąłem zaproszenie do Szwajcarii, które zakładało, że dwie doby w ciągu jednego tygodnia spędzę w autokarze. Czy mnie szlag melodyjnie nie trafi, albo inna cholera się przyplącze? Otóż i nic takiego się nie stało, mogę ruszać chociażby na biegun. Ale na biegun jeszcze nie prowadzą linie autobusowe Chrobot-Reisen i nie mieszka tam poeta Jan Stanisław Skorupski, na którego literacką promocję w Zurychu zostaliśmy z żoną zaproszeni. Poeta i tak bogaty? No nie, sponsorem był sam Edi Chrobot, Szwajcar na poły polskiego pochodzenia, właściciel onejże autobusowej agencji, o którym warto by właściwie osobno napisać, bo człowiek sympatyczny, a dla polskiej kultury zasłużony. Wspomnijmy tylko, że to on wozi po Szwajcarii i Kwaśniewskiego, i Jana Pawła II. Tylko że na użytek Kwaśniewskiego nie wkłada sukmany i czapki z pawim piórkiem.
Podróże istotnie kształcą. Mam po tych czterech dniach szwajcarskich tyle do napisania, że z pewnością nie zmieszczę się w jednym felietonie. Moja żona zestawia go ze Staszkiem Staszewskim ("tata Kazika"), tylko że Skorupskiemu, także zresztą Staszkowi, lepiej się (tfu, tfu, na psa urok) ułożyło. Jak na poetę, dodajmy. W czasach gdy ozdabiał swoją obecnością Warszawę, imał się przeróżnych zawodów, był wikidajłą w "Manekinie", mieszkał przy Jezuickiej w mieszkaniu po Lisieckiej, nosił warkocz i jeździł półciężarówką. Przypominał Popielarczyka, jeśli ktoś pamięta jeszcze tego malarza z Piwnej, poetę, producenta win wyborowych i przyjaciela Ireneusza Sekuły. Słowem wyszyscy oni należą do potężnej partii utalentowanych wszelako osobliwców. Skorupski tym się wszelako odznacza, że jest najpłodniejszym autorem sonetów na świecie i w tej roli trafił bodaj do Księgi Guinnessa. Jest także ciekawym i niekonwencjonalnym publicystą, co zresztą rzutuje na jego twórczość poetycką - na jego wieczorach bywali Jaruzelski, Wałęsa, Glemp...
Do Zurychu trafił Skorupski rzemiennym dyszlem przez Berlin, tu ożenił się z Barbarą, która jest wprawdzie poliglotką, ale akurat polskiego nie zna. Nie szkodzi, Skorupski jest esperantystą... Mieszkają w samym sercu zuryskiej starówki, przy maleńkim placyku z lipą i fontanną. A też plastikową krową, bo Zurych przeżywa w tym roku najazd kolorowych, wielkich krów. W zeszłym roku to był równie plastykowy lew. Moja żona zakochała się w tych krowach, ja wolałem bardziej fantastyczną Barbarę. Otóż na tym to placyku odbyła się huczna promocja polonijno-szwajcarska nowej książki Skorupskiego "Tempo". Są to sonety na każdy dzień roku, ale - nie tylko po polsku, ale i w esperanto. Recytowano po polsku, po niemiecku i w esperanto, a Żyd na klarnecie przygrywał. Z tymże Witoldem Kornackim popłynęliśmy potężnie dziwując się, że na tym Zachodzie być Żydem - żadna osobliwość i można o tym swobodnie rozmawiać. A zresztą to ja, goj, lepiej znałem żydowską problematykę od niego. Towarzystwo było bardzo międzynarodowe, ale głównie szwajcarskie, włoskie i hiszpańskie.
Skorupski w Zurychu nie dziwi, miasto jest naprawdę mieszaniną wszytkich kontynentów, ogromnie sympatyczną i bezgranicznie bogatą. Przypomnijmy, że tu właśnie powstał ruch dadaistów, od którego potem poszedł surrealizm. To tu w kawiarni "Odeon" przesiadywali i Piłsudski, i Lenin, uwiecznieni tablicami na domach, w których mieszkali. A zresztą, kogo tam nie było. To tu, na wyłożonej kamiennymi płytami supereleganckiej Banhofstrasse, są pod jezdnią skarbce wszystkich szwajcarskich banków, a w nich sławetne żydowskie złoto. Podobno jest to najbogatsza ulica świata, zresztą poza bankami są tu raczej tylko sklepy jubilerów i superdrogie magazyny znanych krawców. Ale sama Banhofstrasse to rodzaj spacerowej alei, bardzo mieszczańskiej i niespiesznej. Większy ruch jest nad rzeką Limmat, uchodzącą do Jeziora Zuryskiego, bo miasto skupia się nad wodą. Ale cztery dni minęły szybko, zwłaszcza że jeden zajęła wycieczka do samego serca Alp przez Lucernę i Jezioro Czterech Kantonów do Interlaken, pod Jungfrau, Eiger, Wetterhorn. I już Skorupscy i Edi Chrobot pakowali nas do autokaru, na długą, długą drogę przez całe Niemcy. Nie minął tydzień, a byliśmy znowu w Warszawie.

Piotr Kuncewicz
Warszawa, 12 czerwca 1998