Piotr Rachtan KULISY nr 12 1975 Wędrujące strefy ciszy

Po pięciu latach pracy przeniesiono go z internatu do świetlicy i odsunięto od spraw. wychowawczych. Potem odebrano mu płatne godziny instruktora żeglarstwa, więc robił to dalej, tylko że za darmo. Wreszcie musiał odejść ze szkoły (skończyło się sprawą sądową i polubownym wyrokiem —Stanisławowi S. brakowało kilku miesięcy pracy do 15-letniego stażu. Sąd zalecił zatrudnić go jeszcze przez tych kilka miesięcy).

 Stanisław S. zna się po trosze na wszystkim. Gra na kilku instrumentach, rysuje i maluje, porafi.nawet biżuterię robić. W czasach „Współczesności” drukował w niej wiersze; wydał zbiorek piosenek żeglarskich, pisał także znajomym prace magistęrskie z historii opery i z pedagogiki.

 Do Technikum Gospodarki Wodnej w Dębem przyszedł ze sporym już doświadczeniem pedagogicznym. Absolwent dawnego Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej przez wiele lat pracował w Turoszowie w zespole szkół górniczych.

 — W worku turoszowskim można było wtedy znaleźć, jak to na „dzikim Zachodzie”, zbieraninę ludzką, którą należało zintegrować. W jakiejś mierze mi się to udało. Do Dębego też przyszedłem świadomy, że nie będzie to łatwa praca. Szkoła właściwie na odludziu, nad Zalewem Zegrzyńskim, jedyna tego typu w Polsce, musiała gromadzić różnorodny element ludzki.

 Do Dębego Stanisław S. przyszedł z własnym programem pracy wychowawczej. Uważał, że najważniejsze — to dać młodzieży wiele wrażeń. Pozytywnych oczywiście, i wartościowych poznawczo. Dać jej możliwość walki z trudnościami, stwarzać sytuacje nietypowe. Dlatego też zorganizował harcerstwo w internacie.

 W harcerstwie, jego zdaniem, na biwakach, obozach i w rejsach, młodzież mogła odnajdywać owe mocne wrażenia. Najsławniejszy rejs harcerzy z TGW przyniósł rzeczywiście mocne wrażenia: dwiema żaglówkami spływali Dunajem z Bratysławy do Morza Czarnego. A gdy wypływali z portu bratysławskiego, jedna z łódek zderzyła się z barką i, poważnie uszkodzona, wywróciła się. Zatonęło mnóstwo sprzętu, paszporty, aparaty fotograficzne. Załoga wywróconej „Omegi”, jak wspomina Stanisław S., wspaniale wybrnęła z opresji: „Chłopcy byli znakomicie przygotowani do spotkania i z taką niebezpieczną przygodą”. Przez dziesięć dni remontowali, z wielką pomocą Słowaków, uszkodzoną żaglówkę. A potem rejs kontynuowali, przepłynęli ponad 1300 km. Po powrocie do kraju bardzo ich honorowano, o wyprawie pisała prasa, sam druh Naczelnik ZHP wpisał się do księgi pamiątkowej. Tylko na terenie szkoły było nie tak.

 Zaraz po objęciu stanowiska Stanisław S. uporządkował, unormował życie internatu. Właśnie przez wprowadzenie harcerstwa. Życie technikum toczy się właściwie między szkołą i internatem, gdzie mieszka większość uczniów. To jest też dodatkowa trudność w pracy. Prawie 300 podopiecznych. Męski i żeński internat podzielił na zastępy, wprowadził system dyżurów w stołówce i przy sprzątaniu. Skończył się wieczny bałagan.

 Druh S. o swoich metodach wychowawczych:

— Pracę zorganizowałem w małych zespołach, najwyżej 8-osobowych. Nic z masowości. Grupy dobierały się na zasadzie dobrowolności. Chodziło mi o to, żeby pracować w grupach nieformalnych. Gdyż w szkole wychowywać należy w niewielkich, samorządnych grupach, nie w klasach. Taką grupę przez całą szkolę powinien prowadzić jeden wychowawca, nie wyspecjalizowany nauczyciel, tylko wychowawca właśnie. Człowiek z silną osobowością i aktywną postawą wobec życia. Dla takiego wychowawcy najważniejszy jest uczeń, jako jednostka w grupie, a nie grupa jako całość. To właśnie próbowałem realizować. Zaczynaliśmy od spraw łatwiejszych, gier, podchodów, rozwijania hobby danej grupy, po to, by ją scementować, potem dopiero podsuwało im się rzeczy związane z ich pracą czy nauką. Przy tym wszystkim stawiałem głównie na nieprzeciętność, oryginalność działań. Można było robić tylko coś, czego nikt jeszcze nie robił. Eliminowaliśmy naśladownictwo. W ten spośób młodzież była zmuszona do własnych poszukiwań. Pobudziłem jej aktywność. Najtrudniejszymi chłopcami sam się zajmowałem. Wydaje mi się zresztą, w każdym przypadku, że „trudność” ucznia jest pozorna. Ojciec pewnego chłopca, Tadka, za nadużycia trafił do więzienia. Chłopiec, dobry dotąd w nauce, opuścił się. Nauczyciela to na lekcji nie obchodzi, nie zastanawia się nad przyczynami, tylko chłopaka w łeb (czasem nawet nie w przenośni). Ja dałem. Tadkowi możliwość odpowiedzialnej pracy, obarczyłem go obowiązkami. Miał on uczestniczyć w rejsie po Dunaju. Dyrektor postawił veto: uczeń opuścił dwa (!) dni w ciągu roku szkolnego bez usprawiedliwienia. Notabene wyprawa miała się odbyć w czasie wakacji, po promocji do następnej klasy. Na szczęście dyrekcja zadecydowała o Tadku, gdy już mieliśmy paszporty. I zaczęło się, być może niezbyt pedagogiczna — Tadek o decyzji wiedział — walka o chłopca.

 Po prostu druh uparł się. Tadek pojechał wiec autostopem i spotkał się z nimi w Bratysławie.

Niektórzy koledzy — nauczyciele dziś uważają, że Stanisław S. miał naprawdę skuteczne metody wychowawcze, zwłaszcza podoba im się wychowanie przez działanie. Jeden z nauczycieli, Remigiusz Walczak, powiada:

 — Dzięki niemu młodzież była bardziej uspołeczniona, aktywna. Nie trzeba było o nic prosić. Sami przychodzili z propozycjami. Byli samodzielni i nawet — chyba to można tak określić — bardziej upolitycznieni. A teraz? O wszystko się prosi, robią łaskę.

 Janusz Jurkowski, eks-nauczyciel w Technikum w Dębem — mówi: — Wszystkich denerwowało, że S. dopuszcza dyskusję z młodzieżą na zasadzie partnerstwa, że z chłopcami rozmawia jak z młodszymi kolegami.

 R. Walczak: — Próbowano go więc ustawiać. I zdyskontować jego zasługi.

 J. Jurkowski: — Harcerze podejmowali sprawy, które w szkole „leżą”, przede wszystkim problemy wychowawcze. Kto to lubi? Kto lubi, żeby o tym śmiało mówić? A S. nie tylko mówił — ale i działał.

 — Druh S. — mówi były uczeń Technikum Paweł Wawrzecki, dziś student PWST — rozumiał dobrze, co nam jest potrzebne. I nie tylko obiecywał, że coś zrobi, ale dotrzymywał obietnic. Jak powiedział, że obóz będzie, to obóz był; puszczał do domu częściej, niż zezwalał regulamin (bo regulamin pozwala pojechać do rodziny raz w miesiącu, ale on wiedzial, że to za mało). Wieloma rzeczami w ogóle się nie przejmował — kiedy chłopcy się bili, na przykład. Leją się? Niech się leją! Muszą się lać, bo są młodzi. Nie gnuśniał tak jak inni w tej dziurze, żył intensywnie i nas tego nauczył. Pomógł stworzyć nam teatr. W internacie były dwie nieduże salki, pokoiki właściwie. Przebiliśmy między nimi ścianę i z jednego pokoju zrobiło się widownię, a z drugiego — scenę. I teatrzyk nazwaliśmy „13 za murem”. Dyrektor, gdybyśmy przyszli do niego z uprzejmą prośbą o łaskawe zezwolenie na zburzenie całej ściany, za drzwi by nas wyrzucił. Inni nauczyciele śmiali się z druha S., że się tak wysila.

 — Stać go było na jeszcze więcej — mówi nauczyciel Walczak — ale nie mógł swoich możliwości zrealizować. Kiedy już przestał być kierownikiem internatu, lecz wciąż był jeszcze szefem harcerzy, zorganizował w harcówce wieczorek przy świecach. Mło-dzież śpiewała, bawiła się. W pewnym momencie S. musiał wyjść na chwilę. I wtedy przyszedł jeden z wychowawców i rozpędził młodzież. To było brutalne wejście.

 Konkluzja Stanisława S.: — Formalizm szkolny paraliżuje działanie i prowadzi do tego, że każdy, kto dąży do czegoś nowego szybko jest izolowany, a w końcu musi odejść. Tamta szkoła w Dębem nigdy nie miała wypracowanych form pracy pedagogicznej. W miarę trwałych i wartościowych — takich, które wchodzą do tradycji szkoły. Może to być jakaś rzecz prosta, dyscyplina sportowa choćby, czy zespół artystyczny, albo nawet nie zajęcia pozalekcyjne, a na przykład rozwijanie zainteresowań jakąś dziedziną nauki (i potem wygrywane olimpiady z tej dziedziny). Mnie się coś takiego udało —harcerstwo stało się elementem wiodącym w szkole. Ono narzucało formy spędzania czasu, rekreacji. To nie była tylko zabawa, to był sposób życia tej młodzieży.

 Reporter pyta dyrektora TGW Zdzisława Ryczkowskiego o zarzuty merytoryczne, o błędy wychowawcze Stanisława S., ale dyrektor woli rozmowę zwekslować na sprawy administracyjno-finansowe, że mianowicie, S. był złym gospodarzem internatu, a także, że roztrwonił na spływie Dunajem wielki majątek. Reporter dziwi się, że Stanisławem S. nie zajął się wobec tego prokurator. Dyrektor chwali się jeszcze pucharami zdobytymi przez harcerzy, które wróciły do jego gabinetu:

— Proszę, jakie sukcesy odnosiliśmy!

 Dyrekcja chwaliła go na początku. Lecz wkrótce jego metody dotąd przyjmowane ze spokojem przez kierownictwo szkoły, zaczęły wyprowadzać z równowagi. Głównie dlatego, że niezwykle surowy regulamin internatu nie był przestrzegany. Uczniowie z biwaków wracali na przykład po 22-giej godzinie, rzecz, zdaniem starszych nauczycieli niedopuszczalna. Albo — wprowadzenie sprzedaży pączków i oranżady na terenie internatu. Dyrektorzy byli przeciwni temu pomysłowi, zwłaszcza że w szkole już parał się tym ZMS. Dopiero dzisiaj, w półtora roku po odejściu Stanisława S. ze szkoły, jej dyrektor chwali się reporterowi, że „Harcerze to u nas pączki sprzedają i w ten sposób zarabiają sobie”.

 Pierwsze konflikty zaczęły się o tamte puchary. To była forma dyskontowania przez dyrektora zasług S. Drużyna zbierała laury w różnych zawodach: trzecie miejsce w Ogólnopolskich Zawodach Drużyn Żeglarskich, wysokie lokaty w biegach patrolowych, jedno z pierwszych miejsc w wojewódzkim konkursie teatrzyków harcerskich. A za sukcesy przyznaje się wojewódzkim konkursie teatrzyków harcerskich. A za sukcesy przyznaje się dyplomy, ozdobne bardzo, puchary metalowe i kryształowe. I kiedy było już tego kilka sztuk, dyrektor zabrał wszystkie z harcówki do swego gabinetu. S. , oczywiście, odebrał je. „Przecież młodzież zdobyła, niech przynajmniej popatrzy. To dodatkowa motywacja do pracy”.

 Potem było konfliktów coraz więcej, np. że młodzież w harcówce schadzki sobie urządza, znaczy erotyczne takie schadzki.

 — Byłem przeciwnikiem chowania głowy w piasek — mówi Stanisław S. — Przecież to chłopaki pod dwudziestkę, dziewczęta też. Ale gdy zrodziło się wśród nauczycieli podejrzenie, że jak para chodzi ze sobą, to byli —praktycznie — skończeni. Piętnowano ich, na lekcjach sypały się dwóje. Takimi właśnie problemami wychowawczymi w tej szkole lubili się „dorośli nauczyciele” zajmować.

 Palenie papierosów? Drażniło go zawsze, że uczniowie, niektórzy przecież już dorośli, nawet według prawa odpowiedzialni za siebie, muszą kryć się, w ubikacjach najczęściej, z papierosami. Zaproponował więc przerobienie nieużywanej pralni na palarnię. Palących uczniów wziąłby pod opiekę, byłby z nimi w kontakcie, wiedziałby kto pali. Ale za ten niefortunny pomysł tak go zgromiono, że wycofał się.

 Najcięższym zarzutem dyrektora Ryczkowskiego jest żeglowanie młodzieży po Zalewie bez dostatecznej opieki. Stanisław S. miał bowiem, jego zdaniem, pilnować każdego wypływającego na żaglówce ucznia, choćby miał nawet patent sternika. Zresztą dyrektor powoli przestawał lubić żeglarzy, zwłaszcza od kiedy wypłynął z jednym z uczniów, który, jako jachtowy sternik, był na łodzi dowódcą i dyrektor musiał wykonywać jego polecenia. (Nasłano nawet kiedyś milicję. W obecności całej drużyny milicjant legitymował druha S. i dowiadywał się, czy aby na pewno wszystko tutaj gra.)

 W czasie jakiejś wizytacji postawiono mu zarzut, że niepoważnie swoje obowiązki traktuje, że pozwala uczniom, mimo nakazów, samodzielnie pływać. Wtedy odparł, w przytomności wizytatorki, dyrektora oraz całego szacownego grona pedagogicznego, iż w żeglarstwie i w harcerstwie uczeń to dla niego nie uczeń, lecz młodszy kolega. Wizytatorka przerwała wizytację oświadczając, że jeżeli dla Stanisława S. uczeń jest kolegą, to ona nie ma o czym z nim rozmawiać.

Aktualnie Stanisław S. zarabia na życie produkowaniem pierścionków i broszek z białego metalu. Jednocześnie — działa w ZHP. W nagrodę za tę działalność popłynął na harcerskim jachcie „Mas" na Wyspy Kanaryjskie. Ostatnio zaś zaczął studiować mapy dorzecza Amazonki, ponieważ marzy o przepłynięciu tej rzeki jachtem wraz z młodzieżą.

 Najbardziej niepokoją go wędrujące strefy ciszy, które nawiedzają środkowy bieg wielkiej rzeki. Zastanawia się. czy by nie pokonać ich elektrycznym silnikiem na baterie słoneczne. Jak tylko zarobi dość pieniędzy broszkami i pierścionkami — zajmie się tym silnikiem poważniej.

 PIOTR RACHTAN


» KULISY Nr 12 1975 Piotr Rachtan WĘDRUJĄCE STREFY CISZY